czwartek, 11 kwietnia 2013

Wyszłam po drewno...

Wyszłam po drewno (a konkretnie po brykiet - miał lepiej ogrzewać mieszkanie, a wyszło jak zawsze. Okazało się, że mamy nieszczelny kominek i brykiet pali się tak jak drewno, więc z oszczędności nici. Za to brudzi ręce jak węgiel. Życie.) na klatkę schodową i... zamiotłam cały korytarz, umyłam podłogi (część wspólną dolną również żeby nie było kolejnego sąsiadowego burczenia) i ogarnęłam wszystko żeby ta niekochana przeze mnie przestrzeń miała jako takie ręce i nogi. Wróciłam do mieszkania zasapana. Oczywiście bez brykietu. Cała ja. Sto pięćdziesiąt robót na raz, jedna wynika z drugiej, zahaczam o kolejną i przechodzę płynnie do kolejnej, tylko czemu nie kończę tej poprzedniej, nie mówiąc już o pierwszej?! Ogólny chaos naokoło mnie. 30+ lat na tym świecie i w sumie do tej pory jakoś dawałam radę. Tylko ta świadomość, bo w sumie łatwiej byłoby zaczynać zadanie nr 1, kończyć je i przechodzić do kolejnego. No baa, pewnie że byłoby łatwiej. Ale jakoś o to masakrycznie trudno. Czyli pozostaje mi teraz poradzić sobie ze świadomością, że ruchów ekspresowych w pracy to ja nie mam i pewnie mieć nie będę. I działać, po swojemu, z celem w głowie i przed oczyma :-)






1 komentarz:

  1. Oj moja kochana, takie czasem życie :) ale Taką Cię kocham :)

    OdpowiedzUsuń